OMG czyli subiektywna recenzja 365 dni
Świat kina to ogromna, współistniejąca z naszą rzeczywistością kraina, charakteryzująca się wieloma odłamami, w których każdy znajdzie coś dla siebie.
Jest miejscem które dawno temu pokochałam i nie jestem w stanie bez niego egzystować, co często i gęsto przyznaję.
W zależności od tego, czego szukamy, możemy ten świat podzielić. W tym wypadku chciałabym się skupić na podziale związanym z miejscami pochodzenia oglądanych produkcji, a zatem, możemy mówić o kinie Amerykańskim, Azjatyckim czy Europejskim. Produkcje te różni specyfika obrazu, dobór aktorów czy samo przedstawienie fabuły.
Jednym z moich ulubionych np. w kinie Europejskim jest kino Skandynawskie charakteryzujące się przeważnie surowością, pięknem obrazu, spokojem i swoistą ciszą, które powodują niezapomniane wrażenia i ucztę dla oczu widza.
Mamy też oczywiście kino Polskie, oraz wielkich reżyserów tworzących niezapomniane dzieła sztuki, na przedzie oczywiście z Krzysztofem Kieślowskim, którego ogromnym wielbicielem jest np. Quentin Tarantino. Wśród największych naszego rodzimego podwórka, tradycyjnie wymienić trzeba Andrzeja Wajdę, Agnieszkę Holland czy Romana Polańskiego, których dzieła od dziesięcioleci są znane i doceniane na całym świecie.
Po długoletniej posusze, wypełnionej banalnymi komedyjkami romantycznymi na styl amerykański, w których wymiennie oglądaliśmy te same twarze mniej lub bardziej znanych aktorów, w końcu, zaczęły pojawiać się produkcje ambitne, z sensem, pięknem obrazu i ciekawą treścią. Mówię tu o filmach Pawła Pawlikowskiego, obok których uroku nie da się przejść obojętnie, co zostało docenione Oscarem za Idę w 2015 roku za najlepszy film nieanglojęzyczny. Mieliśmy też przyjemność zobaczyć produkcje ze stajni tragicznie zmarłego Piotra Staraka, takie jak rewelacyjni "Bogowie" czy "Sztuka kochania", które dały nadzieję na powrót do czegoś, co niestety na naszym podwórku zostało zapomniane - do NASZYCH filmów, nie wzorowanych na zagranicznych produkcjach. Niestety ciężko w tym momencie powiedzieć mi, jak w tym wypadku sprawa będzie się rozwijać, ponieważ P. Starak nie żyje. Pozostaje wierzyć w trafny dobór osób które zajmą jego miejsce producenta.
Pojawili się też inni, Szumowska, Komasa, którzy nieudolnie, pod pokrywką filmu ładnego wizualnie, usiłują przemycić niesprecyzowane treści aspirujące do bycia ambitnymi. Ciężko jednak nazwać ambitnym coś, co jest elementem który praktycznie w 99% pozostaje do wykreowania przez widza. Niestety nie każdy może być Krzysztofem Kieślowskim, tak samo jak Patryk Vega nigdy nie będzie wspomnianym wcześniej Quentinem Tarantino.
I dochodzę do tego, co chciałam poruszyć. Problem oryginalności i własnej wizji w Polskim kinie, czego najlepszym przykładem jest film "365 dni", nakręcony ma podstawie, nie wiedzieć czemu, bestselerowej powieści erotycznej o tym samym tytule.
Powieść ta powstała, ponieważ autorka nie była zadowolona z "50 twarzy Greya", które to powstało jako erotyczny fanfik "Zmierzchu". Mamy tu zatem łańcuszek przyczynowo - skutkowy wynikający z potrzeby dowartościowania autorek. Czy chęć zaleczenia własnych potrzeb, braków ale też kompleksów jest dobrą drogą do stworzenia czegoś wartościowego?
Jeśli szukamy odpowiedzi na dręczące nas wewnętrznie pytania, na pewno tak, ale czy będzie tak w przypadku kina erotycznego? Odpowiedz znajdziemy przypominając sobie niezapomniane "9 i pół tygodnia" Adriana Lyne i ukazane w tym dziele poszukiwania własnej tożsamości zarówno personalnej jak i seksualnej. Całość została pokazana z takim wyważeniem, smakiem i inteligencją, że film do dziś, po 34 latach króluje jako klasyka gatunku.
Co zatem otrzymujemy sięgając po najnowszy produkt Barbary Białowąs i Tomasza Mandesa?
Już pierwsze, szerokie kadry planów przywodzą mi na myśl typowe dla ostatnich produkcji amerykańskich rozwiązania. Mieliśmy dokładnie to samo zarówno w Greyu jak i Tłajlajcie (co akurat mi nie przeszkadzało, ponieważ w stanie Waszyngton lasy są naprawdę piękne).
Przewiduję że z szerokimi obrazami będziemy mieć jeszcze dużo do czynienia, więc skupiam się na treści i aktorach. Kolejne kadry trochę męczą, ale idziemy do przodu. Po 20 minutach dochodzę do wniosku, że gdybym wcześniej nie wiedziała z czym będę mieć do czynienia, pogubiłabym się w treści. Poza tym jest drętwo między bohaterami a ujęcia kamery, poprowadzone pod przedziwnymi kątami, nie ułatwiają odbioru. Jedyne co zwraca moją uwagę jest ładna praca świateł i fakt, że główny protagonista pojawia się i znika, zawsze za plecami głównej protagonistki. Zabieg ten, być może mający na celu podkreślenie tajemniczości i mroku Massimo, powoduje jedynie mój ironiczny uśmiech i myśl, czy aby twórcy nie za bardzo polecieli w inspiracji sagą "Zmierzch".
Cały czas nie mogę się wyzbyć wrażenia że główna bohaterka jest niesamowicie podobna do autorki książki. Blanka Lipińska w wywiadzie podkreślała że czytelniczki utożsamiają ją z jej postacią, co odebrałam z niemałym zdziwieniem, ponieważ mi nigdy nie zdarzyło się tworzyć takie powiązania. Dziwne by było np. widzieć J.K. Rowling jako małego chłopca z komórki pod schodami czy Cathy Earnshaw z Emily Brontë.
Trzeba przyznać, że ekranizacja książki jest bardzo wierna pierwowzorowi. Niestety, w tym przypadku wiąże się to z obnażeniem niesamowicie wręcz naiwnej i grafomańskiej treści "365 dni". Im bardziej zagłębiamy się w film, tym bardziej dociera do nas fakt, że mamy do czynienia z czymś, co wygląda jak marzenia napalonej szesnastolatki. Nieracjonalne zachowanie głównej bohaterki, brutalność głównego bohatera, a między tym wręcz idiotyczna fabuła, którą okraszają niekończące się, wręcz śmieszące spojrzenia między nimi, domniemywam że w zamierzeniu mające być zapewne kipiące od pożądania. Kiedy w końcu Massimo i Laura wpadają sobie w ramiona oddając się aktowi miłosnemu, po tym jak widz już przestanie się śmiać, zaczyna się zastanawiać co twórcy chcieli pokazać. Sekwencja scen seksu, która powinna podniecać i rozpalać zmysły, zwyczajnie śmieszy i rodzi myśli z rodzaju "czy ten biedny facet nie może skończyć?". Dodatkowo mimika aktorów w trakcie jest wręcz komiczna.
Wspomniałam o długich spojrzeniach pomiędzy bohaterami. W "9 i pól tygodnia" czuło się chemię i napięcie pomiędzy Besinger i Rourke. W ekranizacji powieści Lipińskiej napięcia nie uświadczymy - oni po prostu na siebie patrzą, co za 10 razem staje się tak śmieszne, że nie ma możliwości utrzymać powagi.
Na koniec, w powieści mamy do czynienia z niesamowitym bogactwem przywodzącym na myśl co najmniej codzienne życie Kim Kardashian. Najnowsze modele samochodów, ubrania i buty od projektantów, najdroższy alkohol. W filmie tego nie uświadczymy.
Ten aspektu produkcji wypada bardzo blado, a nawet biednie. Poza willą Massimo która przypomina zamek, co jest kolejnym motywem do pośmiania się przez widza, mamy średnio luksusowy jacht ... i tyle.
W założeniu miało być lepiej od "50 twarzy Greya".
Niestety, przez chęć przebicia amerykańskiego pierwowzoru i zapatrzenie się na tamtejsze kino, otrzymaliśmy twór bardzo niskich lotów, bez punktu zaczepienia, bez walorów artystycznych, niczym tania podróbka szpilek Louboutin. Czy warto przy ograniczonych środkach, możliwościach i braku silnej myśli przewodniej oraz, zdecydowanie, warsztatu, podejmować się projektu, którego już wersji papierowej wartość oscyluje w okolicach zera?
Amerykanie pokazali że tak. Twórcy 365 dni zdecydowanie zapomnieli jednak, że my amerykanami nigdy nie będziemy, a w przypadku kina kontrowersyjnego, tylko artysta a nie rzemieślnik wyjdzie obronną ręką.
Film "365 dni" można oglądać na platformie Netflix
od 1 kwietnia 2020 roku.
Dodaj komentarz